Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/230

Ta strona została przepisana.

przed siebie, jakgdyby się chciała bronić przed zbliżeniem natręta.
— Kto pan jesteś, czego pan chcesz? — wyszepnęła nad wyraz dźwięcznym choć nieco niepewnym i drżącym głosem, wpatrując się w nieznajomego swemi cudnemi, szeroko z przestrachu rozwartemi oczyma.
Dwie gotowe do strzału lufy pistoletu nie byłyby pewno tak jakoś zmieszały i zachwiały Katilinę, jak to jedno spojrzenie młodej, bezbronnej, niespodziewanie zaskoczonej dziewczyny. Chciał coś prędko odpowiedzieć, ale mu się jakoś język zaplątał w gębie.
— Tani, ja.... przyszedłem, jestem.... nie, nie jestem złodziej! — wybełkotał wreście.
W tej chwili dziewczyna lekki wydała wykrzyk — i uśmiech nagłego spokoju rozlał się po jej twarzy.
Katilina obejrzał się mimowolnie, i w innej stanął postawie.
W drzwiach od krętych schodów ukazała się olbrzymia postać Kośtia Bulija, z którym niedawno w najciekawszem rozstaliśmy się miejscu.
Stary kozak miał w tej chwili minę strasznie groźną i imponującą. Gęste brwi nasunął głęboko na oczy, wargi przygryzł surowo, a ręce zacisnął w kułak.
Pomięszany w obec przestraszonej dziewczyny awanturnik Katilina powrócił do swego zwyczajnego, zuchwałego, wyzywającego wyrazu, a i drwiący, szyderczy uśmiech ukazał mu się znowu na ustach.
Kost’ groźny i milczący posunął się naprzód a lekkiem poruszeniem ręki dał znak dziewczynie aby wyszła z pokoju. Dziewczę zawahało się jakby w jakiejś