Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/236

Ta strona została przepisana.

— Czemuż tak rano?
— Bo mam jeszcze coś nowego meldować jaśnie wielmożnemu panu.
— Coś nowego?
— Tak jaśnie panie. — Dziś spałem znów pod krzyżem przy drodze do Buczał, a jak tylko posłyszałem, ze we wsi kur zapiał, zakradłem się w pobliże dworu a tam tej nocy jakieś dziwne działy się rzeczy.
Juljusz zmarszczył czoło.
— Zkądże ci przychodzi ta ciekawość, łotrze? — przemówił surowo.
Oczy obdartusa łysnęły złowrogo.
— Przysiągłem niedarować swej krzywdy Kośtiowi i nie daruję — wycedził zwolna z naciskiem jakiejś piekielnej zawziętości.
Juljusz ściągnął brwi i chciał wybuchnąć gwałtownie ale powstrzymał się nagle.
— Cóż mi masz powiedzieć? — zapytał.
Eks-żołnierz przechylił głowę na bok i przybrał minę tajemniczą i podstępną.
— Tej nocy znowu maziarz był we dworze i dopiero ze świtem wyjechał z swym wózkiem obładowanym.
— A ta pani czy panna, coś ją widział nie dawno?
— Tej nie widziałem dzisiaj, ale za to spotkałem się z samym nieboszczykiem.
— Z samym nieboszczykiem?!
— Z nim, z nim jasny panie. Kiedy zakradałem się pod dwór, widziałem jak na koniu pędził przez pole na przełaj ku dworowi, a potem zaraz zajaśniało światło w narożnych oknach lewego skrzydła.