Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— A gdzież był ów maziarz?
— Przed świtem wyjechał z zagrody Kośtia Bulija. Siedziałem przyczajony w zbożu i widziałem, jak skręcał ku gościńcowi.
Juljusz podrzucił głowę i wzruszył ramionami jak człowiek, który napróżno próbuje się zorjentować w jakiejś zawiłej sprawie.
Ołańczuk prawił z cicha dalej:
— We dworze działy się tym czasem jakieś straszne rzeczy. Choć kur już dawno zapiał, starościc nie przestał dokazywać. Powiedziałem sobie niech się dzieje co chce i podsunąłem się pod sam parkan i słyszałem wewnątrz jakieś stuki i krzyki, że aż włosy stawały nagłowie.
Juljusz zamyślił się głęboko, a potem bystro wpatrzył w oczy byłego żołnierza.
— Czy tylko ty nie łżesz, łotrze? — zapytał surowo.
— Ani na włosek, jasny panie.
Juljusz znowu zadumał się na chwilę.
— Kazałem ci dzisiaj przyjść do siebie, bo nie mogłem zrozumieć, czego wczoraj chciałeś odemnie.
— Prosiłem o mój recht przeciw Kośtiowi Bulijowi, bo ja mu nie daruję — mruczał przez zaciśnięte zęby — że z jego rąk sto kijów dostałem, że potem musiałem uciekać i prawując się pięć lat daremnie, straciłem cały majątek i dziś wyrychtowałem się na żebraka....
Juljusz aż wzdrygnął się przed złowrogim wyrazem, jaki po tych słowach wybił się na szpetnej twarzy eks-