Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/238

Ta strona została przepisana.

żołnierza. Malowała się w niej tak dzika, namiętna nienawiść, że zda się każdy rys drgnął nią z osobna.
— Słuchajno — ozwał się Juljusz, jakby jakąś szczęśliwą uderzony myślą. — Wynagrodzę ci wszystko.
— Jakto jasny panie?....
— Nie miałeś nigdy własnego gruntu, siedziałeś zawsze w komornie, ja cię osadzę na gruncie i dam za pomogę; wyjdziesz na gospodarza.
— Az Kośtiem co będzie?.... — zapytał Ołańczuk z niezmiennym wyrazem nienawiści.
Juljusz rzucił się gwałtownie.
— Chodzi tu o ciebie, nie o Kośtia!
Mykita Ołańczuk z szczególnym wyrazem uporu wstrząsł głową.
— Nie daruję mojej krzywdy Kośtiowi — rzekł niezachwiany — a kiedy teraz wiem że on współce z maziarzem okrada dwór, to nie spocznę aż oddam go do kryminału.
— Ależ łotrze to nieprawda, a zresztą wiedz że Kośtiowi wolnoby nawet wszystko wywieźć z dworu, bo on jest jego właścicielem.
— Ha, to już kryminał rozsądzi — odpowiedział eks żołnierz z tym zamkniętym na wszelkie przedstawienia uporem, który stanowi jedną z charakterystycznych cech naszego ruskiego ludu.
— Kryminałowi nic do tego! — zawołał Juljusz, niecierpliwiąc się coraz więcej.
— Jeśli jasny pan się w to nie wda, to ja sam skargę na Kośtia zaniosę do kryminału.
Juljuszowi nagła myśl niepokojąca przemknęła przez