Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/241

Ta strona została przepisana.

I w pierwszej chwili chciał bez namysłu zbliżyć się do wozu i wprost zagadnąć hrabiankę, ale wnet przezwyciężyła w nim delikatność wrodzona.
— Nie chce, abym ją poznał, więc dobrze, udam że się domyślam niczego — szepnął i konia popędził spieszniej.
Lecz nie mógł powściągnąć zupełnie ciekawości. Po kilkunastu krokach obrócił się nagle, a w tejże samej chwili obejrzała się na w pół podróżna.
Juljusz nie zdołał lekkiego przytłumić wykrzyku.
Teraz już nie mógł mieć żadnej wątpliwości. W pospiechu z odległości nie mógł wprawdzie rozróżnić dokładnie jej rysów twarzy, ale ogólny ich zlew i wyraz a szczególniej ta cudowna barwa oczu, przedstawiły mu się wyraźnie.
Drugiego takiego owalu i wyrazu twarzy, drugiego takiego połysku i takiej barwy oczu obok hrabianki niepodobna było zdaniem Juljusza przydybać na całej kuli ziemskiej.
Ta pewność niezbita odurzyła i oszołomiła do reszty Juljusza. Niepodobieństwo było pojąć, dla jakich celów i powodów młoda, szesnastoletnia hrabianka na tak dziwne i awanturnicze narażała się przygody. Sama jedna, w wieśniaczem przebraniu, w towarzystwie prostego kozaka odbywała podróż prostym wozem chłopskim, nie troszcząc się o żadne względy przyzwoitość nie pomna na żadne wymagania swego stanu, płci wieku.