Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Juljusz napróżno łamał sobie głowę. Gubiąc się w labyrincie najróżnorodniejszych domysłów i kombinacyj, me wybrnął z ciemnej zagadki.
— To nie do pojęcia, nie do uwierzenia! — szepnął, nie przestając z najdziwaczniejszemi bić się myślami.
Nareszcie wyjechał z ciasnego wygonu i stanął na rozdrożu między Żwirowem a Buczałami. Kilka chwil przypatrywał się w niemem zamyśleniu ponurym murom dworu, jeżącym się poza cienistą ulicą lipową, a potem skręcił ku Buczałom, ku zeznanemu nam mieszkaniu mandatarjusza czyli prześwietnemu dominium w języku urzędowym.
Pan mandatarjusz miał z natury wielki wstręt do rannego wstania, ale dziś wyjątkowo był już od półgodziny na nogach, i to nawet w ścisłem urzędowaniu. Bo też ważny wypadek wyrwał go z łóżka.
Dwóch strażników finansowych stawiło się w dominium, wcale nie powszednie wnosząc zażalenie.
Zatrzymali w drodze jakiegoś przejeżdżającego maziarza, a podejrzywając go o kontrabandę, chcieli przetrząść jego wózek. Ale maziarz oparł się temu żądaniu, a pochwyciwszy lusznicę od wozu, stąpał w zaciętej obronie. Akcyźniki dobyli szabel, maziarz poprzestał na swojej broni. Wszczęła się zawzięta walka, jeden z akcyźników oberwał potężnego guza w czoło, drugi dwa zęby wypluł z krwią i pianą, a maziarz lubo szablą lekko zadraśnięty po twarzy, bronił się zawzięcie i ani myślał ulegnąć. Strażnicy wdali się w układy. Zrzekając się już regresu za postra-