Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/243

Ta strona została przepisana.

dane zęby, a otrzymane w zamian guzy, chcieli tylko okupu za kontrabandę, ale i na to nie przystawał rozbójnik maziarz.
Poturbowani strażnicy chcieli już ze względów strategicznych zatrąbić na ogólną retyradę, kiedy w tem zjawia się na gościńcu dwóch huzarów, jadących gdzieś na eksekucję.
Tak silna pomoc niespodziewana, musiała złamać zuchwały upór mniemanego kontrabandzisty. Poddał się po krótkim namyśle, ale tylko huzarom i pod ich też zasłoną przybył w towarzystwie swych przeciwników do dominium.
Pan mandatarjusz ubrał się na prędce i z przynależną powagą przystąpił do urzędowania. Obie ręce wsadził do kieszeni, brzuch wypiął naprzód, brwi podciągnął aż pod samą czuprynę, wąsy naszczurzył na obie strony i w takiej imponującej postawie słuchał zażalenia pokrzywdzonych, rzucając od czasu do czasu ukośne spojrzenie na szanownego swego aktuarjusza, pana Gustawa Chochelkę, który z najeżonemi bakenbardami, z niezbędną nigdy parą krochmalnych kołnierzyków, z zwykłą swą uroczystą nadętą miną rozsiadł się przy brudnym stoliku, i na przełamanym w pół arkuszu papieru nakreślił w pośrodku wielkiemi literami: Protokoll.
Pan mandatarjusz wysłuchał do końca opowiadania strażników, a teraz dopiero zwrócił się do winowajcy, który niemy i nieruchomy stał w kącie, jakgdyby nie troszczył się wcale o to, co się dzieje w około niego.