Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/244

Ta strona została przepisana.

— Gdzież jest ten łotr? — zapytał pan mandatarjusz z surowym naciskiem.
Maziarz wystąpił naprzód. Rysy twarzy jego kryły się nietylko pod gęstym dokoła zarostem brody i licznemi plamami mazi, ale i pod grubą chustką płócienną, którą dla odniesionego zadraśnięcia tak jakoś niezręcznie owinął całą głowę, że tylko dwoje siwych, ruchliwych, iskrzących oczu wyzierało z swych głębokich jam.
Z samych tych oczu poznać łatwo naszego znajomego kuma Dmytra.
Mandatarjusz spojrzał na niego bystro, ale aż o krok wtył cofnął się przed jego wzrokiem.
— A to jakiś szubiennik — mruknął — rozbójnik na wielki kamień!
Biedny pan mandatarjusz ułożył sobie już w myślach, z jakiej strony dobrać się antę omnia do podróżnej kabzy winowajcy, a to jedno spojrzenie zupełnie pomięszało mu szyki.
— Hm, hm — krząknął i jeszcze się groźnie nasrożył.
— Hm, hm — wtórował Chochelka, jakby przypominając, że już ukończył nadgłówek protokołu.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mandatarjusz oskarżonego.
— Dmytro Czaczała.
— Czaczała! także nazwisko! — szepnął z uśmiechem politowania Chochelka i z dumą poprawił bakenbardów.
— Zkąd jesteś?... — indagował mandatarjusz dalej.
— Z gór od Skolego — odpowiedział maziarz krótko i stanowczo.