Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/245

Ta strona została przepisana.

— Co wieziesz z sobą — ciągnął dalej mandatarjusz, choć podobne zapytania nie leżały pierworotnie w jego programie.
— Handluję mazią, — odpowiedział maziarz jednym zawsze tonem.
— I bakunem — wtrącił jeden z rewizorów.
— Nie mam żadnej kontrabandy.
— Przekonamy się łotrze — zawołał surowo mandatarjusz — zrewidować wózek i jego samego — dodał obracając się do strażników i swego policjanta, który stojąc przy drzwiach w mundurze przerobionym z starej popielatej, brukselinowej kacabajki pani sędziny, uzupełniał etat urzędników prześwietnej dominii.
Maziarz drgnął cały i niespokojnem do koła powiódł okiem.
Nagle jakaś szybka myśl przemknęła mu przez głowę. Wózek jego stał bez straży na dworze. Huzary dawno już djechali napowrót swoją drogą. Twarz maziarza zadrgała gwałtownie w każdym rysie, z oczu strzeliła groźna błyskawica, a cała postawa tak jakoś straszny przybrała wyraz, że mandatarjusz aż o parę kroków cofnął się w tył, a pan Gustaw Chochelka powstawszy na pół z krzesła dla asystowania rewizji co tchu przysiadł napowrót, i jakby dla lepszego ubezpieczenia się potrącił nogą skuloną pod stołem sukę legawą, która w dowód oryginalności aktuarjuszowskiej fantanzji, nosiła nazwę Pepity.
Pan mandatarjusz ochłonął po chwili z pierwszego przestrachu i surowo podniósł się na pięty.