Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/246

Ta strona została przepisana.

— Ej łotrze cóż to sobie myślisz?! — zahaczał w gniewie i indygnacji.
Maziarz obie ręce zapchał w zanadrze i odskakując w bok szybko jak strzała, łysnął nagie dwoma dubeltowemi krucicami.
— Trupem powalę każdego, kto się do mnie zbliży! — zawołał silnym, gromowym głosem i z trzaskiem odwiódł kurki.
Obadwaj rewizorowie zatoczyli się w sam róg kancelarji, pan sędzia pobladł jak ściana i tak się w jednym momencie zgiął i skurczył, że prawie przysiadł na piętach, a biedny pan Chochelka w jednym momencie znikł z powierzchni jak kamfora. W piekielnym przestrachu taką jakąś obronną zajął pozycję, że jedna strona jego najeżonych bakenbardów pomięszała się z ogonem legawej suki.
— Cz... cz... człowie... ku! — zabełkotał mandatarjusz, obie ręce wyciągając przed siebie.
Maziarz dziki wydał wykrzyk i jednym susem poskoczył ku drzwiom.
— Ah! — zawołał mandatarjusz, prostując się stopniowo.
— Oh! — wyjąknęli strażnicy, naprzód wychylając głowy.
— Ufff — zastpał pan Chochelka, zamykając oczy.
Maziarz wpadł na dziedziniec, i zręcznie i zwinnie jak linoskok o kilka kroków z dala wskoczył na swój wóz. Pochwycił batog i lejce i z głośnym krzykiem miał już ruszyć z miejsca, kiedy w tem z boku rzucił się policjant i konia powstrzymał za uzdę. Czcigodny