Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/249

Ta strona została przepisana.

nieborak przytomność stracił w pierwszej chwili. Podniósł się teraz powoli i ostrożnie i jakby sam sobie niedowierzając, obejrzał się do koła z szeroko rozdziawioną gębą i okropnie na wierzch wybałuszonemi oczyma.
— Co się tu dzieje? — zapytał na nowo Juljusz.
— Rozbój, jasny panie — wybełkotał policjant.
Wymówiony tytuł jasnego pana działał elektrycznie na szanownego mandatarjusza i jego godną połowicę. Oboje naraz porwali się z ziemi. Mandatarjusz stanął w strasznie głupiej pozycji i ledwie na niezgrabny zdobył się ukłon, pani sędzina krzyknęła przeraźliwie na widok swego negliżu i szybko jak kula znikła w sieniach.
Juljusz głośnym zaniósł się śmiechem.
Mandatarjasz opamiętał się po części.
— Trzydzieści lat jestem mandatarjuszem — wybełkotał szeroko rozkrzyżowując ręce — a jeszcze po dziś dzień nie zdarzył mi się podobny wypadek.
— Ale cóż się stało właściwie? — powtórzył zapytanie Juljusz, skacząc z konia.
— Okropna historja! cyrkuł i kryminał nie zechce nawet uwierzyć!
— Czemu?
— A, panie dobrodzieju, to nie do uwierzenia!
Juljusz zaczął się już niecierpliwić, rozciekawiony do najwyższego.
— Przestań że się pan dziwić — przemówił z silniejszym naciskiem — i odpowiedz raz na moje zapytanie.
Mandatarjusz połapał jakoś rozstrzelone myśli i per longum et latum jął opowiadać całe zdarzenie!