Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/252

Ta strona została przepisana.

— Proszę pana, panie Gągolewski — rzekł zmierzając do kancelarji.
Mandatarjusz skwapliwie poskoczył za swym znakomitym gościem, zaledwie jednak stanął w kancelarji, ozwał się nieco zniżonym głosem, głowę ze znaczeniem przechylając na bok:
— Panie dobrodzieju, to jeden z tych.... z tych.. z ostatniego cyrkularza....
— Jakto? — zapytał Juljusz, choć dorozumiewał się co znaczą te wyrazy.
Mandatarjusz stanął na piętach, oczy wytrzeszczył, brwi podciągnął do góry, wargi wydął naprzód i przekładając z uroczystą powagą palec do nosa, mruknął ledwie zrozumiale.
— Em.... mi.... Emissarjuszszsz!....
Juljusz zadrgał z lekka.
— Pst! — szepnął niespokojnie.
— Pst! — powtórzył mechanicznie mandatarjusz.
Młodzieniec szybko przeszedł się po pokoju.
— Panie Gągolewski — ozwał się po chwili namysłu — sądzę, że nie mogę panu śmiało zaufać.
Mandatarjusz w uroczystem milczeniu pochylił głowę na piersi i tylko z podełba zerknął na młodzieńca.
— Słuchaj pan — ciągnął dalej Juljusz, otrząsając się z wszelkiego wahania. — Cały dzisiejszy wypadek musisz pan jakoś... tak... zręcznie... tak...
— Zatachlować.... niby..... — dokończył mandatarjusz, peritus rei.
— Tak jakoś, zupełnie zatrzeć i zagładzić.
Twarz mandatarjusza na krótką chwilkę szczegół-