Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/253

Ta strona została przepisana.

niejszem rozpromieniła się zadowoleniem.
— Mam go! — poszeptał w duchu.
— Hm, hm, — krzyknął poważnie, pokiwując głową.
Juljusz coraz niespokojniej wpatrywał się w jego twarz.
— Jakże — zapytał.
Mandatarjusz ciągle kiwał głową, jakby się z jakiemiś ciężkiemi ważył myślami.
— Trudno, bardzo trudno.... — szepnął.
— Trudno? — powtórzył Juljusz.
— Hm, hm, hm, tararara — mruczał pan sędzia w pozornem zamyśleniu i nadymał się coraz więcej.
— Cóż więc?.... — naglił niecierpliwie Juljusz.
— Ta.... — mruknął pan mandatarjusz i rozkrzyżował ręce.
— Uda się?
— Pieniądze u tych łajdaków wszystko mogą. Ale to łotry na wielki kamień, fiufiufiu, potrzeba ogromnie poforsować!
— Mniejsza o to.
— Parę setek....
— Bierz licho.
Mandatarjusz aż oblizał się z radości.
— Ja się sam narażam, ale to nic — mruknął zerkając z podełba.
— Będę pamiętał o tem i potrafię panu nagrodzić.
— O panie dobrodzieju! — kłaniał się mandatarjusz — żeby tylko dekret nie odebrali — poszepnął po chwili w tragicznej stawiając się pozycji.
— Zapewniam panu w takim razie dzisiejsze utrzymanie po koniec życia.