Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Mandatarjusz odkrząknął głośno i z impetem potarł czoło.
— Ha, w Bogu nadzieja! — przemówił. — Spróbuję z tałatajstwem. Strażników potrzeba odwieść od zaskarżenia, a u policjanta i aktuarjusza okupić milczenie.
— Jak pan uważasz.
— A co będzie potrzeba.. — dodał mandatarjusz z pewnem wielomownem poruszeniem ręki.
— Zażądasz pan w mojem imieniu od Girgilewicza.
Mandatarjusz nastrzygł uszy i wydął spodnią wargę.
Juljusz prawił dalej:
— Ołańczuk przybędzie tu dzisiaj z zaskarżeniem przeciw Kośtiowi Bulijowi. Podejrzywa go, że w spółce z tym właśnie maziarzem okrada dwór Żwirowski...
Pan Gągolewski uważnie pokiwał głową i nieznacznie łypnął oczyma.
— Jego zeznania mogłyby ściągnąć śledztwo.
— Rozumiem.
— Potrzeba by je także....
— Złożyć ad acta.
— Ale oprócz tego trzeba jeszcze przeszkodzić Ołańczukowi, aby nie udał się wprost do kryminału.
— Wpakuję go do aresztu na parę tygodni.
Juljusz zawahał się i zmarszczył brwi.
— A czy to ujdzie? — zapytał.
Mandatarjusz uśmiechnął się z zaufaniem.
— Mam właśnie wyborny pretekst pod ręką. W Buczałach skradziono konia jednemu chłopowi. Rzucę podejrzenie na Mykita Ołańczuka.
Juljusz wzruszył ramionami.