Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/255

Ta strona została przepisana.

— Ha, kiedy inaczej być nie może.
— Tylko że tego łotra potrzeba żywić! — poderwał mandatarjusz z indygnacją.
— Policzysz pan sobie u mnie każdy dzień.
Mandatarjusz swym zwykłym uniżonym odpowiedział ukłonem.
— Mogę się tedy zupełnie spuścić na pana? — zapytał luljusz jakby dla ostatecznego utwierdzenia się.
— Ręczę za wszystko sumieniem! — zawołał mandatarjusz z uroczystą dobitnością.
Juljusz podał mu rękę i po krótkiem pożegnaniu, wyszedł z kancelarji.
Pan mandatarjusz odprowadził dziedzica aż na ganek, sam przypadł przytrzymać strzemiona i nie przestał kłaniać się uniżenie, aż koń cwałem pomknął na gościniec.
Teraz zaś zmieniła się nagle cała jego postać. Wyprężył się sztywnie, brzuch wypiął naprzód, ręce schował do kieszeni i z promieniejącą od zadowolenia twarzą, wracał po woli do kancelarji.
— Starościc był warjat, a to głupiec, dureń co się zowie.... — przemówił sam do siebie wesoło.
— Mam go teraz zupełnie w mojej mocy — ciągnął dalej po chwili. — Niech no mi teraz spróbuje zaimponować ten hołodryga, ten Czorgut czyli raczej Czort przeklęty. Dziedzic skompromitowany, to ani kwestji, musi więc siedzieć cicho jak trusia, bo inaczej powącha pismo nosem. A temu oczajduszy, temu przybłędzie przy pierwszej okazji takiego wytnę szczutka w nos, że aż za dziesiątą miedzę wytnę kołowrota.