Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/257

Ta strona została przepisana.

I tym trybem dalej piorunował i odgrażał się dalej, że obadwaj strażnicy potruchleli z przestrachu i nuż dalej kłaniać się aż do kolan wielmożnego sędziego i prosić pokornie, aby raczył łaskawie przemilczeć całe zdarzenie i puścić w niepamięć ich uchybienie.
Pan sędzia długo dał się prosić i błagać, aż zmiękł nareście, kiedy jeden z strażników przyrzekł paczkę wybornych sygarów a drugi spory zwój węgierskiego tytoniu najlepszej sorty w nagrodę milczenia.
— Bogdaj to mieć głowę na karku — mruknął po wyjściu strażników z zadowoleniem zacierając ręce. — I setek kilka kapnie do kieszeni i dziedzica złowiło się na wędkę i sygarka i tytoń przypłyną i temu hołodrydze będzie można puścić fimfę w nos!
— Ależ — doda! pc krótkiej pauzie, marszcząc brwi cokolwiek — z tem wszystkiem wielki ze mnie cymbał! Dziedzic tak skoro przystał ni tych kilka setek, że można było śmiało żądać z tysiączka.
— No, no — pocieszał się — jakoś to będzie. Co się odwlekło to nie uciekło. Poznawszy naturę dziedzica będziemy umieli zastosować się na przyszłość.
Poufny ten monolog przerwała nagłe wrjście walecznego aktuarjusza, naszego nieocenionego pana Gustawa Chochelki i jego nieodstępnej suki Pepity.
Godny alter ego pana mandatarjusza upędziwszy ćwierć mili w piekielnym przestrachu, opamiętał się jakoś, że przecież bądź co bądź grochowym nabojem nie mógł zabić na śmierć swego pryncypała.
— Mój Boże! — szepnął żałośnie — nieraz dziesięć razy strzelę nim jednego wróbla ubiję, a teraz od