Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/258

Ta strona została przepisana.

razu miałbym zastrzelić pana sędziego! A pan sędzia przecież nie wróbel!
Po tej logicznej uwadze zaczął pan Chochelka spokojniej zastanawiać się nad stanem rzeczy. Przypomniał sobie najwyraźniej, że strzelając w swem bohaterskiem uniesieniu mierzył w górę, prosto w niebo.
— Jakimże więc sposobem mogłem trafić w niego. Chyba się już djabeł usadził! — lamentował dalej.
Tym trybem rozpamiętywał biedak dalej swoje położenie, a im więcej zagłębiał się w myślach, tem silniej utwierdzał się w przekonaniu, że kiedy do ubicia jednego wróbla potrzebował dziesięciu strzałów, dla pana mandatarjusza w żaden sposób nie mógł wystarczyć jeden, bo przecież jak arcytrafnie i logicznie zauważał, pan maadatarjusz nie wróbel!
— Ho, ho, jemnby i wół nie sprostał! — pocieszał się w ciężkim utrapieniu.
I po tym ostatecznym argumencie nie myślał już uciekać dalej.
— Niech się dzieje co chce, powrócę do domu — zawyrokował stanowczo. — Głowy mi nie urwą!
Miał rację zupełną rację pan aktuarjusz! Głowie jego żadne nie zagrażało niebezpieczeństwo!
Ale bo też byli złośliwi ludzie, co utrzymywali głośno i otwarcie że pan Chochelka nie ma wcale głowy, wbrew silnemu przekonaniu innych, którzy mniej ujemni w swych sądach, przyznawali mu na wszelki wypadek, pół głowy czyli raczej pół główki.
Bądź jak bądź, z całą czy połową głowy, pan Gustaw Chochelka postanowił wrócić do domu i mężnie