Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/259

Ta strona została przepisana.

stawić czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu.
Trochę mdło mu się zrobiło koło serca, kiedy zbliżał się do prześwietnej dominii, ależ za to widzieć go było o kilka chwil później, kiedy spotkawszy się z policjantem, dowiedział się że nietylko ten sam żadnego nie poniósł uszkodzenia, ale i pan sędzia zdrów jak ryba i właśnie co długą z dziedzicem odbył konferencję.
— Teraz rewizorów przywołał do kancelarji — kończył policjant — ale wygląda coś bardzo rozsierdzony.
Pan aktuarjusz w jednej chwili w innego zmienił się człowieka.
Skurczona z przestrachu postać wyprostowała się w całej swej niepospolitej długości, wybałuszone na wierzch oczy cofnęły się o pół cala do swych jam, wybladła twarz zajaśniała hardym uśmiechem.
Szkoda, że zwierciadła nie było pod ręką. Pan Chochelka byłby sam do siebie zalotnemi strzelił oczyma, tak się zaraz wydawał pięknym, wspaniałym, imponującym!
Poprawił na prędce zawiesiste bakenbardy, podciągnął sztywne kołnierzyki, potarł z impetem czuprynę i dalej co tchu na prześcigi z swą wierną Pepitą popędził ku domowi.
Jak bomba wpadł do kancelarji i zabójczemi do kola miotając spojrzeniami, zawołał zdyszanym głosem
— To, to! djabeł go tam dopędzi!
— Kogo? — zapytał mandatarjusz zdziwiony,
— A tego łotra rozbójnika!
— Maziarza?