Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/260

Ta strona została przepisana.

— Pół mili pędziłem za nim!
Pan mandatarjusz zgłupiał zupełnie i niemiłosiernie rozdziawił gębę.
— P.... p... pędziłeś....? — zająknął się.
— Ale cóż? Nie mogłem nigdzie przydybać konia, a piechoty ani rusz dopędzić łotra!
Pan mandatarjusz teraz dopiero opamiętał się z swego zdziwienia, a przypominając sobie jednocześnie ten wystrzał niespodziewany, co go w tak nefortunną potrącił sytuację, zmarszczył brwi, przygryzł wargi i gniewnie wzruszył ramionami.
— At, milczałbyś pan do licha — ofuknął z oburzeniem. — Za kogcż mię to masz, abym wierzył twoim banalukom!
Pan aktuarjusz zaperzył się urażony.
— Wolno wierzyć albo nie wierzyć, jak się panu sędziemu podoba! — burknął zuchwale.
Pan sędzia groźnie podniósł się na pięty, ale wtem na szczęście pana Chochelki rozwarły się drzwi i w żołnierskiej postawie wszedł Mykita Ołańczuk.
Twarz pana sędziego surowy i złowrogi przybrała wyraz.
Pociągany do protokołu Ołańczuk powtórzył szczegółowo wszystko to, co wczoraj i dzisiaj wyznał przed Juljuszem.
Pan sędzia ukończywszy śledztwo, w zamyśleniu przechadzał się po pokoju.
— Kombinując cały stan rzeczy — szeptał przez zęby — na nader ważne można wpaść odkrycia. Ktoby tylko mogła być ta jejmościanka z jasnemi włosa-