— A tak, ten Katilina, zniknął gdzieś bez wieści i słychu.
— Ech! — mruknął pan mandatarjusz niedowierzając.
— Ale powiadam ci, tej nocy punkt o dwunastej kazał się obudzić lokajowi i uzbrojony w dubeltówkę, cztery pistolety, sztylety i pałasze....
— Co, co, co? — przerwał mandatarjusz cofając się o parę kroków w tył.
— Powiadam ci, Sięczkowskiej wszystko to opowiadał sam Filip, który mu konia przyprowadził. Dziedzic o niczem nie wiedział.
Mandatarjusz z niedowierzaniem pokiwał głową.
— Ale powiadam ci: rano kazał go szukać, ale nie było nigdzie ani śladu, dopiero dziś w południe powrócił....
— Powrócił?
— Sam koć bez swego jeźdźca.
— Owa!
— Dziedzic lata po pokojach jak opętany, bo nie wie co o tem myślić.
Zapewne urwisz gdzieś kark skręcił, jak mu to przepowiedziałem — mruknął mandatarjusz z zadowoleniem zacierając ręce.
Jak widać Katilina ciągle jeszcze okrutnego nabawiał go przestrachu i respestu.
— A gdzież Sięczkowska? — zapytał nagle swoją połowicę.
— Jest u mnie.
— A to można się wszystkiego dowiedzieć od niej samej — mruknął wychodząc z kancelaiji.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/263
Ta strona została przepisana.