Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/267

Ta strona została przepisana.

stóp do głowy. Służący co mu przyprowadził konia, domyślał się, że na jakąś szczególną gotował się wyprawę, bo pistolety podwójnemi zaopatrzył nabojami i wsiadając na siodło, mruknął półgłosem.
— Niech dzieje się co chce, odważam się na wszystko.
Hrabina uśmiechnęła się wzgardliwą ironią.
— I cóż dalej? — zapytała.
— Otóż popędził gdzieś i nie powrócił więcej.
— Zapewne zaraz pokaże się jakiś deces we dworze — wtrąciła hrabina.
— Broń Boże! byłto przecież ścisły przyjaciel pana Juljusza!
— Więc może wrócić jeszcze.
— Około południa wrócił jego koń, sam bez jeźdźca i co szczególna, przybiegł z przerwaną uzdą i raniony w bok jakby go ktoś pchnął szablą lub dzidą.
Na zimnej dumnej twarzy hrabiny wybił się wyraz lekkiego zdziwienia.
— I cóż dalej?
— Pan Juljusz myślał, że w przejażdżce spotkał go jaki przypadek i wysłał go szukać na wszystkie strony. Ale dotąd nie przydybał nikt ani śladu po nim.
— Szczególna!
— Równocześnie osobliwszy wypadek zdarzył się w Buczałach.
— W Buczałach?
— Strażnicy finansowi przytrzymali gdzieś w drodze jakiegoś maziarza, którego twarz i cała powierzchowność wydała im się wielce podejrzaną. Chcieli przetrząść jego wózek, ale on stawił zawzięty upór i gdy-