Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/269

Ta strona została przepisana.

gie pół stać się tylko mogło, a zamiast tragedji otrzymamy komedję.
Hrabina chciała coś odpowiedzieć ale zatrzymała się nagle i pilnie nadstawiła uszu.
Na dziedzińcu rozległ się turkot powozu.
Eugenia poskoczyła do okna i klasnęła w ręce z radości.
— Pan Juljusz! — krzyknęła. — Otóż o wszystkiem dowiemy się najlepiej!
— Pan Juljusz! — powtórzyła hrabina przeciągle, jakby zdziwiona tak prędkiem powtórzeniem wczorajszej wizyty.
Juljusz tymczasem wysiadł z powozu i szybko wbiegł na marmurowe schody ganku.
Wstępując do sieni dworu, spotkał się oko w oko z Żachlewiczem, który po dłuższej konferencji wychodził z kancelarji hrabiego. Skulony i skrzywiony jak zawsze, przesuwał się milczkiem po pod ścianę, a kłaniając się nisko Juljuszowi z swym zwyczajnym, fałszywym, obleśnym uśmiechem, rzucił nań z ukosa jakieś szczególniejsze zagadkowe spojrzenie.
Juljusz wzdrygnął się z lekka. Sam nie wiedząc czego, doznał w tej chwili jakiegoś nieprzyjemnego przykrego uczuci jak człowiek co niespodziewanie potrąci nogą ukrytą, w gęstwinie gadzinę lub inny jaki płaz obrzydliwy.
Prawie mimowolnie obejrzał się za nieznajomym sobie jegomością, a choć nie obaczył już więcej jego fizjonomji, jakąś dziwną, niepojętą uczuł do niego odrazę.
Przytłumiając w sobie jednak to nieprzyjemne wra-