Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/281

Ta strona została przepisana.

Czcigodny pan mandatarjusz odbywał właśnie jedną z najgłówniejszych funkcji swego codziennego działania, oddawał się drzymce poobiednej. Pani sędzina posunęła z wizytą do księdzowej, a w kancelarji dominikalnej urzędował pan Gustaw Chochelka sam.
Siedzi właśnie przy brudnym, obryzganym stoliku i gryząc pióro w zębach lub dusząc je zawzięcie w ręku, widocznie sili się z niesłychanem natchnieniem na jakiś koncept niepospolity.
Ale nie łatwe to podobno dla biedaka zadanie!
Spocił się cały, włosy wzburzył na wszystkie strony, bakenbardy najeżył okropnie, kołnierzyki podciągnął aż powyżej uszu, a zaledwie z trudem i mozolą dwa nędzne wiersze nakreślił na papierze.
Prawdaż bo, że waleczny nasz bohater nie forsuje się nad lada relacją urzędową, na które dzięki przezorności wyższych władz gotowiuteńkie znajdują się już formularze, że byle tylko uwaga przy przepisywaniu, a idzie jak z płatka.
Pan Gustaw Chochelka inne, ważniejsze wypracowuje zadanie i to in popriis privatis.
Gdybyśmy się umieli przymilić jego tyle interesującej osobie, wyznałby nam pewnie na ucho z pewnym nieopisanym uśmiechem zadowolenia, że koncepuje list miłośny do jakiejś panny Marjanny czy Serafiny, która go jak powiada wściekle kokietuje, że już nie może obstać dłużej. Chce jej więc wypalić nareście wyznanie miłośne po wszelkiej formie, ale dziwnem nieszczęściem koncept jak zaklęty utkwił we łbie i ani rusz dopisać trzeciego wiersza, aby przynajmniej do-