Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/283

Ta strona została przepisana.

odtąd dał sobie słowo żadnej powieści nie wziąć do ręki.
— Bo takem się przejął temi historjami, żem cały dragi tydzień chodził jak cymbał wierutny! — mawiał.
Pan Chechelka jak widać nie lubił przedstawiać się nigdy w swej naturalnej postaci!
Ależ biedak męczy, dręczy i mozoli się w tej chwili, a tu ciężko jak z kamienia! Rób co chcesz, trzeci wiersz nie wykłuwa się z głowy.
Pan aktuarjusz splunął gniewnie!
— Tfy do licha! Nie idzie zgoła! a tak tęgą mam głowę — mruknął.
Nie można mu brać za złe tej przechwałki! Każda liszka chwali swój ogon — powiada przysłowie, dlaczegóżby więc panu Chochelce nie miało być wolno pochwalić exeplionaliter swej głowy?
Mimo jednak tak tęgiej w własnem przekonaniu głowy, koncepcja listu nie postąpiła ani o krok dalej.
— Co tu począć! — wyjęknął w zwątpieniu.
Nagle ręką uderzył się w czoło.
— Utnę wierszem! — wykrzyknął z tryumfem.
— Wybornie! kapitalnie! — pocieszał się po krótkim namyśle, w deklamatorskiej stawiąc się pozycji.
— Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki. — Ażeby serca mojego zbolałe jęki!
— Tam do djabła! mam wielki talent poetyczny, a dotychczas ani wiedziałem o nim! Ręki! Jęki! jaki rym siarczysty! Ej ba nie koniec na tem, nasuwają mi się dwa nowe rymy: Ręki, jęki, męki, dźwięki!
I jakby przestraszony swem niespodziewanem bogactwem pan Chochelka oburącz chwycił się za głowę.