Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/285

Ta strona została przepisana.

Tu wybuchł tym głośnym, urywanym śmiechem, który u dzieci i warjatów ma oznaczać najwyższy stopień radości.
I w samej rzeczy miał się czem cieszyć poczciwiec cały wiersz ostatni udał mu się, że nic dodać. Sam jeden zamykał w sobie i krytykę poprzednich wierszy i tytuł, charakter i nazwisko autora!
Na szczęście miał to być na dziś wiersz ostatni.
W tej chwili zajechał jakiś kocz przed prześwietne dominium, a zwolna i ostrożnie wyłaził z niego jakiś chudy skrzywiony człowiek.
— Pan Żachlewicz, były plenipotent hrabiego z Orkizowa! — wykrzyknął aktuarjusz poeta, wyzierając przez okno. — Trzeba zbudzić pana sędziego!
I popędził co żywo na drugą stronę.
Pan Żachlewicz wszedł tymczasem do kancelarji i obzierając się do koła jakby nieśmiały i zakłopotany, zatrzymał się we drzwiach.
Tuż zaraz wpadł pan sędzia z takim pospiechem, że nawet nie przetarł dobrze zaspanych oczu. Pan Żachlewicz widać wielkie miał u niego znaczenie.
— Do nóg upadam pana dobrodzieja! — zawołał kłaniając się nisko.
— Sługa i podnóżek pana sędziego dobrodzieja — wycedził Żachlewicz i ręką wyciągnął naprzód.
W tej chwili obudwu spojrzenia zetknęły się z sobą i zupełnie różny wyraz wybił się na obu twarzach. Jeden drugiego wietrzył przez skórę. Mandatarjusz zrozumiał na pierwszy rzut oka, że Żachlewicz w jakimś ważnym przybywa do niego interesie i chciałby go łatwym zbyć kosztem.