Żachlewiez ujrzał się od razu odgadniętym i poczuł instynktowo, że nie z lada przeciwnikiem będzie mia do czynienia.
— Trzeba dobrze się wziąć na kieł! — pomyślą Żachlewicz.
— Trafiła kosa na kamień! — tryumfował w duchu pan mandatarjusz.
— Pan dobrodziej już z zagranicy? — zapytał głośno.
— Ledwie co wróciłem.
— Mogę prosić pana dobrodzieja na drugą stronę... mojej żony wprawdzie nie ma....
Pan Żachlewicz przerwał mu uściskiem ręki.
— Przepraszam pana sędziego, nie ładnie to może, ale przyznam się, że przybyłem li tylko za interesem, nie chciałbym więc robić subjekcji.
Pan mandatarjusz obejrzał się za panem Chochelką, a ten już rozumiał znaczenie tego poruszenia. W takim razie obowiązkiem jego było brać czapkę i wynosić się na przechadzkę. Pan aktuarjusz często nie gniewał się za to wcale, bo szedł sobie zwyczajnie na ogród, gdzie pod cień wielkiej lipy lubiła podchodzić pani sędzina, gdy tylko zaczął ją trapić frasunek.
Żachlewicz i mandatarjusz pozostali w kancelarji.
Pierwszy usiadł na starej, brudnej drelichem pobitej sofce, drugi z urzędową powagą zajął miejsce na drewnianem krześle w pobliżu.
Żachlewicz się czogoś wahał i namyślał, jakby układał plan kompanii. Mandatarjusz milczał zawzięcie i tylko z ukosa zerkał na swego gościa.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/286
Ta strona została przepisana.