Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/287

Ta strona została przepisana.

— Hm! hm — krząknął nareście Żachlewicz.
— Hum, hum — zawtórował mandatarjusz.
Żachlewicz uśmiechnął się obleśnie, a nie spuszczając przeszywającego spojrzenia z mandatarjusza, cedził zwolna:
— Mam nader ważny i delikatny interes do pana sędziego dobrodzieja.
— O, pan dobrodziej potrzebuje tylko rozkazać! — upewniał z ukłonem mandatarjusz.
— Będzie to mały sekrecik.
Mandatarjusz z nabożeństwem pochylił głowę na piersi.
— Przedewszystkiem tedy tajemnica pod słowem honoru — ciągnął z naciskiem Żachlewicz.
Mandatarjusz zamiast odpowiedzieć, z uroczystą powagą wyciągnął rękę.
Żachlewicz poprawił się w siedzeniu.
— Na uczciwość.... — zaczął swojem ulubionem przysłowiem i zawahał się jakby nie wiedział od czego uderzyć.
— Pan sędzia wiesz zapewne — zabrał głos po chwili — że przed trzema miesiącami podziękowałem za służbę hrabiemu....
— Słyszałem o tem — odpowiedział mandatarjusz niepospolicie rozciekawiony samym początkiem.
— I jakże pan sobie to tłumaczyłeś, jeśli wolno zapytać?
— Przyznam się, że jak wszyscy inni niewiedziałem bynajmniej co myśleć o tem. Pan dobrodziej, źrenica w oku hrabiego...
Żachlewicz uśmiechnął się po swojemu.