Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/288

Ta strona została przepisana.

— Dziś muszę się z nim procesować panie łaskawy — rzekł po chwili.
— Czy być może! — wrzasnął mandatarjusz zdziwiony naprawdę.
— Na uczciwość, była to konieczność nieodzowna.
Mandatarjusz swoim zwyczajem rozdziawił gębę.
— O cóż to poszło? — mruknął, jakby niedowierzając.
— Zaraz kochanemu panu wszystko wytłumaczę, bo będę bardzo potrzebował jego pomocy.
Mandatarjusz uśmiechnął się skrycie, a strasznie go jakoś zaświerżbiała dłoń.
— Proszę tylko rozkazać w czem mogę służyć — odezwał się po chwili.
Żachlewiez przełożył nogę na nogę, oczy w większy jeszcze niż zazwyczaj wywrócił zyz i prawił dalej powoli, ważąc w ustach każde słówko.
— Oceniając moje długoletnie w około swego domu usługi, pan hrabia przyrzekał mi zawsze pewną gratyfikację osobną....
Mandatarjusz pokiwał głową poważnie, jakby chciał ukryć tym sposobem szyderczy uśmiech, który na gwałt cisnął się na usta.
Żachlewicz nie uważał tego i ciągnął dalej:
— W samej rzeczy też chciał wypełnić obietnicę przed trzema laty.
— Kiedy objął klucz żwirowski? — wtrącił mandatarjusz.
— Tak wtedy, darował mi na wieczne czasy formalnym zapisem jednę wieś całą....
Mandatarjusz aż na pół poskoczył z swego siedzenia,