tak go jakoś piknęło szczęście jeneralnego rządcy.
— A którą? — zapytał pospiesznie.
— Buczały! — odpowiedział Żachlewicz jakby od niechcenia.
— Buczały! — powtórzył mandatarjusz i pokiwał głową.
Żachlewicz westchnął i machnął ręką.
— Ale cóż, nim jeszcze mogłem darowiznę wziąć w posiadanie i wleźć do tabuli, przybywa ten klucznik stary Kost’ Bulij!
— Z testamentem!
— Pan hrabia musiał oddać cały klucz, a więc i moja darowizna.
— Poszła ad acta — kończył mandatarjusz urzędowem przyrównaniem.
Żachlewicz wstrząsł głową.
— Tak znowu nie myślę.
— Jakto?
— Darowiznę uważam zawsze za darowiznę; niedostając więc Buczał, miałem prawo rościć sobie jakiś inny ekwiwalent.
— Słusznie.
— Tymczasem pan hrabia zapatrywał się na tę rzecz inaczej. Utrzymuje, że do darowizny tej skłonił go jedynie nowy przyrost majątku, a z upadkiem tego przyrostu, upada i jej znaczenie.
— Hm, hm — mruknął mandatarjusz i brwi podciągnął do góry.
— Jednem słowem hrabia położył swoją donację jedynie tylko jako skutek własnego posiadania Żwirowa.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/289
Ta strona została przepisana.