— Panu sędziemu wydaje się to niepodobieństwem?
— A panu dobrodziejowi, nie?
— Bynajmniej.
Mandatarjusz zarzucił głowę w tył z wyrazem najwyższego zdziwienia.
Żachlewicz spokojnie cedził przez zęby.
— Mam pewną nadzieję, że przy boskiej i ludzkiej pomocy uda mi się dokazać tego.
— Obalić testament po trzech latach z okładem! — wykrzyknął mandatarjusz.
— W tym razie nie ma zadawnienia.
— Ależ testament ważny po wszelkiej formie.
— Przeciwnie na uczciwość ja myślę, że zupełnie nieważny! — przerwał były rządca z silnym naciskiem.
— A to jakim sposobem? — zapytał mandatarjusz i aż gębę rozdziawił, aby lepiej słyszeć odpowiedź.
Żachlewicz uśmiechnął się po swojemu
— Wiadomo panu, że prawo nie wszystkim pozwala rozrządzać swą wolą.
— Jakto? — wykrzyknął mandatarjusz, nie rozumiejąc dobrze.
Żachlewicz ciągnął dalej:
— Są ludzie, którzy w obec prawa nie mają własnej woli np. wzięci pod kuratelę....
— Warjaci! — wrzasnął mandatarjusz i niezmiernie wybałuszył oczy, bo nagle zaczęło mu już świtać w głowie.
Żachlewicz pochylił głowę w milczeniu.
Mandatarjusz pięścią uderzył się w czoło.
— Fiufiufiu! — zasyczał.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/291
Ta strona została przepisana.