Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/295

Ta strona została przepisana.

— Hm, hm — zakrzyknął mandatarjusz.
— A tego studencika, co mu tak właśnie do wielkiego pana jak kuchcie do patyny....
— Juljusza?
— Jego samego napędzimy napowrót do szkół.
— Do szkół! — wykrzyknął mandatarjusz wzgardliwie.
Żachlewicz uśmiechnął się z dumy i rozkoszy.
— Jeśli się tylko obadwaj weźmiemy za ręce — prawił dalej z naciskiem — wszystko pójdzie jak zpłatka, na uczciwość. Pan hrabia wróci do swej słusznej po bracie sukcesji....
— Pan dobrodziej weźmiesz Buczały — wpadał mu w mowę mandatarjusz, oblizując się nieznacznie.
— Pan sędzia także źle na tem nie wyjdziesz.... kilka tysiączków gotówki i dożywotnie miejsce, to nie bagatela.
Pan Gągolewski porwał się z krzesła i zaczął szybko przechadzać się po pokoju. Cały plan ukartowany stał mu wyraźnie przed oczyma i nieprzezwyciężony uśmiechał się z dala pokusy.
— Niech mię djabli porwą, złoty interes! — pomyślał w duchu i uśmiechnął się po swojemu.
— Panie dobrodzieju — rzekł głośno, zwracając się ku swemu gościowi. — Nie ma co mówić, ułożyłeś wszystko najwyborniej!
— Zgadzasz się tedy pan sędzia? — podchwytywał skwapliwie były rządca jeneralny.
— Fiufiu! pan dobrodziej nie dla proporcji masz głowę na karku!