Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Żachlewicz w milczeniu wyciągnął rękę naprzód.
— A zatem zgoda?
Mandatarjusz nadął się w zamyśleniu.
— Hm, hm — krząknął z udanem wahaniem.
Żachlewicz dobył z kieszeni gruby puilares i otwierając go z wolna, zaświecił w oczy mandatarjuszowi sporym pękiem długich, wielogłowych banknotów.
Pana Gągolewskiego jakby jakiś rozkoszny owionął wietrzyk, tak go coś przyjemnie załechtało po całem ciele. Ręka sama wychylała się do ust.
— Same setki! — poszepnął i z cicha cmoknął językiem.
— Forując z dworu tego studencika, możnaby sobie pogadać potem z tym drugim hołodrygą.... — mruknął półgłośno.
Żachlewicz milcząc przeliczał banknoty.
— Trzy miesiące na pierwsze potrzeby wystarczą? — zapytał.
Mandatarjusz westchnął niewiedzieć czy z łakomstwa, czy z szkrupułów sumienia.
— Zawsze wołałem służyć panu z panów niż lada jakiemu szerepetce! — rzekł z dumą i powagą. — Między panem hrabią a tym żakiem nie ma właściwie wyboru. Lepiej pod wozem u pierwszego, niż na wozie u drugiego.
Żachlewicz zwój banknotów rzucił zręcznie na stolik i rozwarł ramiona. Obadwaj zacni mężowie uściskali się serdecznie.
— Stoi! ugoda! — wykrzyknął Żachlewicz.
— Stoi — stwierdzał dobitnie mandatarjusz.