— Bagatela!
Zaczniemy dowodzić, że starościc był mente captus od samego dzieciństwa.
— Nic łatwiejszego. Ciągle przesiadywał przecie w czerwonym pokoju obok swego obłąkanego i z nim razem wołał nieustannie: „Nie pozwalam! Protestuję!“
Żachlewicz skinął głową w zamyśleniu.
— A potem? — zapytał.
— Jak urósł w młokosa, to już broił panie, że końca miary nie było. Co dzień prawie zajeździł konia, co dzień jakiejś nowej szalonej swawoli. Na byczej skórze by nie spisał, co dokazywał nieustannie.
— Czy pan już byłeś wtedy w skarbie?
— Właśnie co nastałem.
— I odtąd nie zmienił się już do końca?
Mandatarjusz zawahał się nagle.
— O nie — mruknął — jakiś czas zdawał się zmieniony zupełnie.
Żachlewicz pilnie nadstawił uszu.
— Było to wtedy, kiedy mu a Kseńka zajechała w głowę.
— Ah — szepnął Żachlewicz, jakby sobie coś przypominając.
Mandatarjusz ciągnął dalej:
— Wtedy złagodniał znacznie ale nie na długo. Potrzeba go było za to widzieć kiedy Kseńka drapnęła gdzieś bez wieści! Dziki zwierz nie mógł być straszniejszy! Biada chłopowi, co w złą godzinę wlazł mu w drogę!
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/298
Ta strona została przepisana.