Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/305

Ta strona została przepisana.

— A gdzież był wtedy?
— Nikt tego nie wie.
— Nawet Juljusz?
— Ha, on chyba jeden.
— Lecz jakże się zjawił napowrót?
— Wpadł nagle do mnie jak bomba i kazał się forszpanem odesłać do Oparek.
— I odtąd nieopuścił już dworu.
— Ani na dzień jeden.
— A czemże się trudni?
— Wszystkiem!
Tu pan mandatarjusz z zawzięty nienawiścią przygryzł wargi i strasznie nasrożył czoło.
— Powiadam panu — zaczął po chwili. — To łotr na wielki kamień. Hohoho! Świat zejść do koła a nie znaleźć drugiego takiego oczajduszy!
Żachlewicz się zamyślił.
— Cóż on tu znaczy właściwie?
— Wszystko panie, wszystko! — wybuchnął prawie z rozpaczą — wszystkich otumanił, oślepił, zawojował, miesza się do wszystkiego, przewodzi we wszystkiem!
— Ręczę — dodał z nietajoną zgrozą — że zechce wściubić swój nos nawet do przyszłej rekrutacji.
— O jeden powód więcej aby go wykurzyć conajrychlej wraz z godnym pryncypałem.
— O tak, tak! — podchwycił skwapliwie mandatarjusz — potrzeba wyrugować obudwóch jeszcze przed rekrutacją, przed rekrutacją! Ani rusz inaczej!
— Zawsze jednak myślisz pan ozwał się na nowo