Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/306

Ta strona została przepisana.

Żachlewicz — że to indywiduum może być dla nas niebezpiecznie?....
— Niech matka Boska broni, co to za drab! — zawołał mandatarjusz, oboma rękami chwytając się za głowę.
— Powiadam panu, mnie, no, mówię mnie najohydniejszy sposób wywiódł w pole — dodał jakby na jaknajsilniejsze utwierdzenie swego powiedzenia.
— Hm, hm, — zakrząknął Żachlewicz z niedowierzaniem pokiwując głową.
Stary mandatarjusz westchnął z głębi piersi.
— Miałem zupełnie w ręku tego chłystka Juljusza i przy lada okazji mogłem mu taką puścić fimfę, żeby siarczyście powąchał pismo nosem. Ale cóż pan na to powiesz, ja, ja, stary osioł dałem się temu urwipołciowi złowić w sidła jak dudek jaki.
— Źle.... — mruknął Żachlewicz.
— Ot, mości dobrodzieju cymbał ze mnie, cymbał, że nic dodać! — prawił mandatarjusz jednym tchem, szaloną jakąś ku samemu sobie uniesiony furją.
Żachlewicz z niemem współczuciem pokiwał głową.
— Wyobraź sobie pan dobrodziej — ciągnął mandatarjusz dalej — ten nędznik chytrym podstępem, przebiegłością bez przykładu, wymógł na mnie kartkę niby list do dziedzica, która mi w tej sprawie na zawsze wiąże ręce i na kłódkę zamyka gębę.
Żachlewicz zmarszczył czoło.
Masz pan rację — rzekł — ten człowiek może nam być niebezpieczny.
— On jak wyżeł wszystko zwietrzy naprzód, wszę-