Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/307

Ta strona została przepisana.

dzie wściubi swój nos, jak piskorz wykręci się z wszystkiego, a jeszcze przytem nadrwi i naszydzi sobie z człowieka, że aż w kiszkach się obraca! — kontynuował rozsierdzony do najwyższego mandatarjusz, jakby nie dość jeszcze dobitna była cała poprzednia rekomendacja.
— A do tego — dodał po chwili, zniżając głos — jak umie porozumieć się po niemiecku z naszymi panami z cyrkułu, z kryminału! fiufiufiu! — zasyczał, przebierając szybko palcami jakby muchy łapał w powietrzu.
Pan Żachlewicz aż z krzesła się porwał, tak go jakoś ta ostatnia ubodła wiadomość.
— Własną broń wydrze nam z ręki — wykrzyknął.
— Jak dwa a dwa jest cztery!
— Trzeba go się naprzód pozbyć koniecznie.
Mandatarjusz westchnął znowu ciężko.
— To niepodobna! ja już sobie nie mało nad tem głowy nasuszyłem!
— Poróżnić go jak z Juljuszem....
Mandatarjusz bez nadziei machnął ręką.
— Ani gadania!
Żachlewicz uderzył się w czoło.
— Podejdę z mańki hrabiankę! — wykrzyknął i chytrze łypnął oczyma.
Mandatarjusz w zamyśleniu wydął naprzód obie wargi.
— Ta — mruknął.
Żachlewicz wytężył wzrok przed siebie, jakby w myślach rozwijał jakiś plan ukryty.