Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/308

Ta strona została przepisana.

— Spuść się pan tylko na mnie! Już ja jego jakoś wykurzę.
W tej samej chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem a jakby umyślnie przysłany Katilina ukazał się we drzwiach.
Obadwaj zacni spólnicy, zajęci żywą rozmowy, nie słyszeli wcale tętnienia zajeżdżającego przed ganek konia. Katilina pojawił się nagle przed ich oczyma jak deus ex machina, jak groźna wróżba dla knowanych właśnie zamiarów.
Mandatarjusz pobladł jak ściana z zdziwienia i przestrachu, z rozdziawioną gębą wypatrzył się wybałuszonemi na wierzch oczyma na niespodziewanego gościa, niemy i nieruchomy jak drogoskaz na rozstajnym gościńcu.
Żachlewicz w nieświadomem pomieszaniu odskoczył o krok w tył i zaczął kłaniać się zawzięcie raz po raz jakby przed samym jwnym hrabią.
Katilina parsknął swym zwyczajnym rubasznym śmiechem.
— Przeszkodziłem panom podobno — rzekł.
— O, nie bynajmniej! — upewniał mandatarjus opamiętując się powoli.
Żachlewicz nieprzestawał kłaniać się coraz uniżeniej.
Katilina z wyrazem drwiącego zdziwienia spoglądał na nieznajomego sobie człowieka, który z tak przesadną witał a witał go grzecznością.
Mandatarjusz spostrzegł ciągłe zakłopotanie swego spólnika, i chwytając go za rękę, rzekł prędko, w uroczystej stawiąc się pozycji: