Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/314

Ta strona została przepisana.

rączki ujęły całą siłą uzbrojone i wzniesione w górę ramię starego klucznika.
— Wyznam ci — opowiadał potem sam Katilina Juljuszowi — że jakoś niesłychanie błogo i lubo zrobiło mi się w tej chwili, bo bądź co bądź, ale mówiąc między nami strasznie głupio wygląda koło serca, kiedy śmierć już naprawdę zaziera w oczy i szczerzy zęby, a człowiek jeszcze czuje zdrowie i życie w sobie. Odetchnąłem swobodniej całą piersią i wytężając wzrok ku memu aniołowi, wybawicielowi, spotkałem się z nim oko w oko. Był to mój niedawny strach nienawiści z latarką w ręku.
— Ah! — dodawał z niezwyczajnym u siebie zachwytem — nigdy, nigdy niezapomnę tego spojrzenia. Zdaje się, że pod jego wpływem zapomniałem zupełnie o mojem położeniu. Widziałem tylko przed sobą dwoje cudnych niebieskich oczu, drgających zgrozą litością i energją zarazem.
— Kost’ Bulij jakby zaczarowany opamiętywał się nagle, a z jego ponurej twarzy rozwiał się gdzieś bez śladu ów wyraz dzikiej, okrutnej wściekłości. Mimowolnie prawie puścił moją przygniecioną rękę i nie tak silnie już cisnął kolanami.
— Stój! dla Boga! Co chcesz uczynić! — krzyknęła na nowo moja wybawicielka, przytrzymując ciągle wzniesione do góry ramię kozaka.
— Ależ panno... — wybąknął kozak więcej przestraszony niż rozsrożony.