Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/330

Ta strona została przepisana.

Opamiętał się nareście no dobrej chwili i nabiegając krwią cały, z dziką złością zgrzytnął zębami.
— Za co on mnie ma! ten oczajdusza! — zawołał w najwyższej passji i indygnacji.
I zrywając gwałtownie uzdę z szyi, chciał ją daleko rzucić cd siebie, ale w tem zawahał się jakoś.
— Niech cię piorun trzaśnie! — wysapał w gniewie, machnąwszy ręką. — Ale poczekaj szubienniku, zapłacisz mi wszystko z lichwą! Tak mi Boże daj zdrowie!
Po tym gwałtownym wybuchu trzęsąc się jak w febrze z gniewu szybkim krokiem pospieszył do swego mieszkania, znużonego konia za sobą.
Juljusz tymczasem pędził w prost ku zaklętemu dworowi.
Krótką chwilkę jakby z samej ciekawości tylko, zatrzymał się przed główna bramą wjazdową i zaraz skręcił w bok, wąską ścieżką wzdłuż parkanu ogrodowego.
W kilka chwil stał przed zagrodą Kośtia Bulija.
Zpoza wysokiego ociernionego płotu, ozwało się głośne szczekania psów.
Juljusz zaskoczył z konia i przystąpił do bramy, lecz zastał zamkniętą. Zaczął pukać coraz silniej ale prócz szczekania psów, żaden inny nie odpowiadał mu głos.
Dobywając się ciągle bezskutecznie, spostrzegł, że bramę zamykała tylko żelazna zasuwka z drugiej strony. Oczywiście więc musiał ktoś być w domu.
Zniecierpliwiony podjechał koniem pod samą bramę, spiął się w siodle i przechylając się przez wierzch przy