tylko on sam wyjeżdżał swemi czarnemi końmi.
Młodzieniec zawahał się w progu i nie myślał już iść dalej.
— Niewątpliwi nie ma go w domu — szepnął sam do siebie.
W tem koń jego zadrżał głośno, a z przyległej stodoły odpowiedziało mu jakieś inne, głośne rżenie końskie.
Juljusz drgnął mimowolnie.
— Więc nie mylę się, ktoś tu jest koniecznie — mruknął.
I zmieniając nagle poprzednie swe postanowienie, przywiązał konia swego do żłobu, a sam przez szczeliny w ścianie, próbował zajrzeć do środka stodoły. Wszakże wszędzie wyglądały tylko zasieki zboża, a tok do młócenia stał pusty i próżny.
Dopiero po dłuższem usilnem rozglądaniu się dopatrzył Juljusz naprowadzony rżeniem konia, że w najciemniejszym kącie stajni odchylała się ściana od stodoły i prowadziła w ciasną kryjówkę, założoną do koła snopami i okłotami.
Kryjówka ta nie była w tej chwili próżną. Z niej wychodziło rżenie konia.
Juljusz odchylił z lekka ukryte drzwi i wydał wykrzyk zdziwienia.
Ujrzał przed sobą mały wózek z czarnem słomianem nakryciem i tego małego srokatego konia, którym tajemniczy maziarz uciekał z dominium, spotykając się w drodze z nim samym.
— A więc on jest tutaj znowu! — mruknął Juljusz.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/332
Ta strona została przepisana.