Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/339

Ta strona została przepisana.

sząt po drzewach, odezwał się lekki plusk wody, jakby uderzenie wioseł w oddali.
Juljusz cofnął się szybko w głąb za zarośle trzciny, wytężając ucho i wzrok ku stronie, zkąd pierwszy doleciał go szmer.
W samej rzeczy byłto plusk wioseł i coraz przebijał się głośniej i wyraźniej.
Juljusz uczuł, że mu krew cokolwiek szybszym uderzała biegiem.
Za chwilę miał stać oko w oko z tajemniczym człowiekiem, który może nie życzył sobie tego spotkania, a w którego tajemnicę on tak zuchwale się zakradał.
I sam nie wiedział młodzieniec, czy ma od razu wystąpić naprzód i oczekiwać go otwarcie u brzegu, czy pozostać nieruchomo w swem ukryciu i dopiero później zastąpić mu drogę.
— Może władnie najgorzej uprzedzę go o sobie, że go aż do tej tropiłem kryjówki.... — szepnął sam do siebie.
Tymczasem plusk wioseł zbliżał się coraz więcej.
— Pójdę i będę go oczekiwał na zakręcie ulicy — poszepnął naraz stanowczo.
I już chciał wzdłuż zarośli trzciny popędzić w głąb ogrodu, kiedy znowu nagle przystanął nieruchomy.
— Za poźno.... — mruknął.
Rzeczywiście łódka musiała już być bardzo blisko, bo coraz wyraźniejsze rysowały się już kręgi na wodzie, a fale coraz wyżej występowały na kamienne wybrzeże.
— Będę czekał tutaj, aż łódka przybije do brzegu,