Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/356

Ta strona została przepisana.

Juljusz musnął ręką po czole i zawahał się czegoś.
— Jeszcze tylko słówko Kośtiu.
— Słucham jasny panie.
— Jedno zapytanie.
Kośt’ schmurzył czoło jakby z obawy czy niezadowolenia.
— Czy będę mógł poznać kiedy tą nieznajomą?
Kośt’ milczał
— Jakto, nigdy?
— Nie wiem — odciął krótko.
— Nie wiesz, mówisz?
— Przysiągłem w najdrobniejszej rzeczy zachować tajemnicę...
— A tejże nigdy się nie będę mógł dowiedzieć.
— Może..
— Może — pochwycił na nowo z jakimś febrycznym pospiechem. — Bogdaj czy nie prędzej nawet niż się jasny pan spodziewasz! — dodał, a oczy dziwnym rozgorzały mu blaskiem.
— A teraz...
— Ani słowa więcej.
Juljusz wstrząsł głową, się gwałtem od natrętnych uwalniał zachceń i wszedł do obory Kośtia, gdzie śród ujadania psów i tam i nazad przechadzał się zniecierpliwiony Katilina.
— Skończyliście? — rzekł wzgardliwem poruszeniem ramion.
— Jedźmy! — odparł Juljusz krótko.
Kośt’ poskoczył do stajni i wyprowadził konia.