Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/364

Ta strona została przepisana.

starego, opuszczonego dworu.
W ich towarzystwie przechodził przez wszystkie, tak dobrze na z lat dziecęcych znane pokoje. Każdy sprzęt, każdy kąt budzi w nim jakieś przyjemne i rzewne wspomnienia, a przecież coś srodze dolegało mu w sercu, jakieś przykre uczucia ściskały mu pierś, jednem słowem jakoś strasznie smutno i duszno mu było w tych murach. Komornik prowadził go z komnaty do komnaty, woźny wszędzie nosowym głosem obwoływał go panem i dziedzicem. Ale to jednostajne formalności jakieś niemiłe sprawiały na nim wrażenie ten głos woźnego przejmował go jakąś obawą niewiadomą.
Nareszcie zbliżyli się do czerwonego pokoju.
Woźny rozwarł drzwi na ściężaj a hrabia i komornik jednocześnie przestąpili próg.
I nagle potruchleli obadwaj, a woźny znikł gdzieś bez śladu.
Hrabia czuł, że mu włosy kolcami najeżyły się na głowie, a oddech zamierał mu w krtani.
Przed okrągłym stołem, w wielkim, aksamitem obitym fotelu, siedział nieboszczyk starosta nieruchomy i wyprężony jak statua z kamienia.
Komornik drżąc jak listek ze strachu, chciał odczytać dekret dziedzictwa; starosta groźnie ruszył wąsem i skinął ręką, komornik umilkł jak zaklęty, a starosta czwał się uroczystym, grobowym, bezdźwięcznym głosem:
— Protestuję! niepozwalam!