Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/365

Ta strona została przepisana.

A słowa te po wszystkich pokojach przerażającem odbiły się echem, że aż dwór cały zatrząsł się w swych posadach.
Hrabia chciał uciekać, ale nogi jakby wrosły mu w posadzkę.
— I ja protestuję i ja niepozwalam! — ozwał się w tej chwili nowy straszny głos, a za fotelem ojca ukazał się starościc.
Surowość i groza malowały się w jego twarzy, błyskawice strzelały z oczu.
— Ja tu pan! — krzyknął jeszcze straszniejszym niż pierwej głosem.
— Bracie! — jęknął hrabia dzwoniąc zębami z przestrachu.
Starościc w dziki wybuchnął śmiech.
Hrabiemu wszystka krew, ścięła się w żyłach.
Starościć śmiał się ciągle, a za nim jakby piekło samo tysiącem gardzieli śmiało się echo.
— Bracie! — wybełkotał jeszcze raz hrabia i padł na kolana.
Starościc już nie śmiał się więcej, ale jęknął tak dziko i przerażająco, że hrabia plackiem padł na ziemię pewny, że cały dwór rozlatuje się w gruzy.
— Bracie, bracie! mówisz! — zawołał starościc okropnym głosem — A Kseńka!...
Hrabia drgnął gwałtownie i w tej chwili zimnym zlany potem, ocknął się ze snu.
Siadł w łóżku i przetarł oczy, a jeszcze drżał cały jak listek.
Zadzwonił na lokaja, i dopiero po dobrej chwili