Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/390

Ta strona została przepisana.

— Od dziś za tydzień o godzinie dwunastej w nocy! — powtórzył Juljusz machinalnie.
— Jasny pan podjedzie do lipowej ulicy — ciągnął kozak nie zmieniając tonu.
— A tam mam czekać?
— Tak jasny panie.
— Ty przyjedziesz po mnie?
— Ja.
Tu stary kozak skłonił się nisko jakby chciał odejść.
— Jakto, na tem się kończy twoje posłannictwo? — wykrzyknął Juljusz.
— Od dziś za tydzień o dwunastej w nocy — powtórzył Kośt’ uroczystym głosem.
— Czy sam tylko mam stanąć?
— Sam.
Juljusz widocznie pasował się z jakąś upartą myślą. Nareszcie wybuchł nagle, jakby nie mógł żadną miarą powściągnąć się dłużej.
— A ona? — zapytał.
— Ona? — powtórzył Kośt’, a na surowej jego twarzy mignęło coś na kształt uśmiechu.
— Czy obaczę ją także?
— Może.
— Może! — zawołał Juljusz i z rodzajem jakiegoś gorączkowego rozdrażnienia rzucił się w tył sofki.
Kost’ ukłonił się nisko i wyszedł z pokoju.
Juljusz pozostał sam, opadnięty przez rój najdziwaczniejszych myśli, domniemywań i kombinacyj.