Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/392

Ta strona została przepisana.

Głębiej na uboczu, tuż pod samym alkierzem otoczyło mały czworograniasty stół grono wracających z jarmarku małomieszczan starzelickich, przysłuchając się pilnie jakimś wielce ciekawym wykładom i rozprawom sławetnego Jędrzeja Juryka, również uczestnika tajemniczej schadzki u starego klucznika zaklętego dworu.
Po wszystkich kątach zwinny i chyży jak wrzeciono uwija się sam zacny arędarz z butlą i kielichem w ręku.
Tu z niemym migiem potrzęsie twarzą, tam z dowcipnym uśmiechem łypnie oczyma, ówdzie jakimś wesołym i rubasznym strzeli konceptem, tego z swych gości poufale poklepie po ramieniu, owego jakiemś pociesznem rozśmieszy zapytaniem, do tamtego wreście z komicznem skrzywieniem pokiwa głową lub pogrozi palcem.
A wszyscy na wyścigi ubijają się o niego, każdy choć na moment radby go przywołać do siebie, aby obok szumu we łbie i jakiś żarcik dowcipny wynieść do domu.
— Do mnie Organisto!
— Na słówko panie arendarzu!
— Do kompanii, Chaimie! — odzywają się zewsząd głosy.
Organista kręci i wierci się na wszystkie strony i odgryza się jak może.
Jednemu garb swój chce posiać zamiast siebie, drugiemu flaszę z wódką podsuwa w zastępstwie, trzecie-