Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/393

Ta strona została przepisana.

mu służyłby na zawołanie, ale nie wierzy w jego przyjaźń po trzeźwemu.
Tylko przy stołach, gdzie przewodzą nasi znajomi więcej na siebie samem ogranicza się towarzystwo.
Pan Dominik Zerwikaptur Szczeczuga kręci nieustannie krzaczasty wąs w górę i na dół i z zwykłą sobie energją i dobitnością wyrażeń fulminuje na dzisiejsze czasy i stosunki.
— Niech mię siarczysty piorun trzaśnie, panowie brać a rób co chcesz, coś potrzeba pomyśleć! — powtarza raz poraź.
Panowie bracia kręcą wąsy, podgartują, czupryny, pokiwują głowami i na znak przyznania wzdychają żałośnie.
A pana Dominika oczy łyskają jak dwie zarzące głownie na przygasłem ognisku.
— Coś potrzeba pomyśleć i to dobrze pomyśleć — peroruje dalej dobitnym ale cokolwiek przytłumionym głosem.
— Gdzie dziś respekt dla szlachty! — wrzasnął głośniej i w stół uderzył pięścią.
— Lada kto chce nas za nos wodzić mospanie? — poderwał drugi z grona, niski, gruby, pękaty pan Kacper Zerwikaptur Sołyszko.
— Nas szlachtę z dziadów pradziadów! — zawtórowała reszta braciej chórem.
— Hej, hej — zawodził żałośnie, ocierając oczy rękawem pan Tymoteusz Łagurysz. Toć każdy z nas równał się ongi wojewodzie, a mógł nawet kró-