Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/394

Ta strona została przepisana.

lewskiego dostąpić dystynktu.
Szlachta z dumą pokręciła wąsa, a karanie czapki jakby same z siebie poprzesuwały się na bakier.
Szczeczuga obejrzał się ostrożnie do koła i zagięty palec przyłożył do zawiesistego nosa.
— Do kroćset djabłów panowie i bracia, — szepnął zaciskając zęby. Trzask, prask, szast, bżdęk i kwita.
— Szast, bżdęk! i kwita! — powtórzyła bracia Cichem a zgodnem echem, że aż chłopi nieco dalej poodsuwali się w swych ławach.
A tymczasem w tym samym duchu choć nieco w odmiennym sposobie toczyła się rozmowa przy drzwiach alkierza wpośród małomieszczańskiego koła.
Ostrożny, przezorny pan Jędrzej Juryk mówił coś zwolna i z cicha przez zęby, a mieszczanom ledwie oczy nie wylezą z jam, tak słuchają pilnie, a ledwie głowy nie zlecą z karków tak potakują gorliwie.
— Znacie przecie wszyscy kuma Dmytra, — prawi pan Jędrzej. — Otóż to on mi wytłumaczył rzecz całą!
— Hm, hm — mruknęli mieszczanie w głębokiem zamyśleniu potrząsając głowami.
Juryk wyprężył się na palce i z tryumfem powiódł oczyma dokoła.
— Pan nie pan, chłop nie chłop, szlachcie nie szlachcic, mieszczanin nie mieszczanin — rzekł po chwili z przyciskiem — wszyscy są jak jeden człek.
— Toż i Starzeliczanie nie chowają się za piec — ozwał się jeden z mieszczan, silny krępy bednarz pan Jan Perułka.