Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/397

Ta strona została przepisana.

jakby oczekując pierwszego powitania z jego strony.
Rzeczywiście też Katilina kiwnął głową dokoła a przed panami bracią uchylił zlekka kapelusza.
— Patrzy coś na jednego z naszych — szepnął pan Kacper Sołyszko, odpowiadając na ukłon z dumą i powagą.
Organista tymczasem obiegał swego znakomitego gościa ze wszystkich stron i kłaniał się a kłaniał nieustannie. Jakieś przeczucie mówiło mu, że nie darmo wstąpił do jego karczmy.
— Czemże mogę służyć wielmożnemu panu? — zapytywał po raz już czwarty.
— Najprzód winienem ci coś! — odparł Katilina uderzając go po ramieniu.
— Ach czemu nie więcej! — wykrzyknął grzeczny żyd z ukłonem.
Katilina uśmiechnął się szyderczo.
— Szkoda — rzekł — żem wówczas wędrując nie znał twego życzenia.
— Ny, wtedy to i ja sam jego nie znał — odpowiedział dowcipny żyd bez zająknienia.
— Szczeryś przynajmniej — mruknął Katilina wesoło.
— Bo mi wielmożny pan niezapłaci za fałszywość.
— Słuchajno — ozwał się nagle poważnie Katilina kładąc rękę na jego ramieniu — nie mam czasu dowcipkować z tobą...
Żyd ukłonił się milcząc.
— Mam jednak do ciebie pewien interes.
— Niech wielmożny pan rozkazuje, ja dla wielmo-