Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/400

Ta strona została przepisana.

— Niech go djabli biorą — odparł żyd wstrząsając się z zabobonnym przestrachem — po co mi znać takiego czarownika!
— A dawniej go znałeś?
Ny, dawniej co innego. Kiedy jeszcze służył za kozaka u żywego starościca, tom go nieraz widywał. Ale wtedy to on był całkiem inny.
— A prawda to — zapytał Katilina, prędko puszczając sporo kłęby dymu — że u niego ma czasami przesiadywać jakaś piękna dziewczyna?
Żyd ściągnął brwi do góry i ze znaczeniem pokiwał głową.
— To taka dziewczyna, jak nieprzymierzając ja i wielmożny pan.
— Jakto? co? — podchwytywał Katilina z pospiechem.
Żyd przybrał tajemniczą minę, splunął na ziemię i z niesmakiem musnął się po brodzie.
— Proszę wielmożnego pana, to ma być djabeł co pilnuje nieboszczyka starościca, kiedy wstanie z grobu.
Katilina żachnął się niecierpliwie.
— Wiesz co mój Organisto — rzekł — miałem cię za trochę mędrszego, ale tyś wielki dureń z twoim chodzącym nieboszczykiem!
Organista skrzywił się urażony.
— Wolno wielmożnemu panu wierzyć albo niewierzyć. Ja sam nieboszczyka nie widziałem po śmierci, ale wielu innych go widziało.
— A za życia znałeś starościca?
— Broń Boże. On albo ciągle siedział we dworze,